Kiedy miałam piętnaście lat, pierwszy raz, poważnie ( z pewnością co do drugiego miejsca po przecinku) zauroczyłam się chłopakiem. Pierwszy rumieniec, pierwsze uciekanie wzrokiem i szybszy puls - nie pomagało nawet jodowane morskie powietrze. Na początku nie przeszkadzał powrót do domów za kilkanaście dni, ani dwieście siedemdziesiąt kilometrów pomiędzy nimi. Był starszy o trzy lata, więc imponował mi wszystkim: wiekiem, tym co mówił, co myślał, jak grał w kosza. Ja robiłam maślane oczy i łykałam każde jego słowo, jak młody Pelikan. On, dumnie wyprężał pierś przechadzając się wśród innych kampingowych kogutów i potrafił robić okiem bling bling. Przypominały się amerykańskie filmy dla nastolatek albo perypetie zwariowanych młokosów z młodzieżowych serii książek. Żywiliśmy się powietrzem, którym się dzieliliśmy ( takie z nas chrześcijańskie były dzieciaki) i słońcem, które wypalało ze skóry słoną wodę. Z tafli morza poznikały glony, silne wiatry już tak bardzo nie targały namiotami i włosami plażowiczów, a zapach kilkudniowego oleju po frytkach nie drapał w gardłach, wszystko było piękne, lśniące i pachnące, a noce nieprzespane. Zachłyśnięci helem, byliśmy Panami świata. Zachody słońca, wschody księżyca, gorący piasek, gwiazdy w oczach - różowa, lepka, mdła wata pozostawiona na podniebieniu, odbijała się tęczą.
Oczywiście, jak na każdą nastolatkę przystało, po powrocie nadszedł czas bólu i rozpaczy. Na moje szczęście lub nieszczęście, każdy może interpretować na swój sposób, w tym okresie większość z nas posiadała już telefony komórkowe, a portale społecznościowe zaczynały rozkwitać, więc posuchy nie było ( przez pierwsze miesiące). Nasze mobile phony w szybkim tempie zapełniały się kilobajtami słów i jpg'ami naszych twarzy. Dotrwaliśmy tak do jego pierwszej wizyty, potem orzeknięto niezgodność charakterów. Zalecona także zmianę numeru telefonu.
* Po kilku latach dawni znajomi znowu się na siebie napatoczyli, na tinderze!
W mojej głowie huczy, obrazy odbijają się od siebie, tworząc abstrakcje. Grawitacja tutaj nie działa. Nie ma podpisanych szufladek, w których mogę je przechowywać. Dlatego wszystko zapisuje, dlatego wszystko próbuję zapisywać. Wydaje mi się, że słowami mogę je ogładzić, przystosować do panujących norm, ale nie do końca. Lubię ich dzikość, która odmienia zwyczajność. Co z tego, że tylko w mojej głowie.
Często się gubię. Może z powodu nieodróżniania kierunków, a może z powodu (zbyt)pełnego dekla? Więc go porządkuje, ale to działa jedynie na chwilę. Potem znów ugina się pod niezidentyfikowanym ciężarem. Jak regały z książkami w moim mieszkaniu, dlatego zaczęłam układać je przy ścianach.
W swoim pokoju mam dwie białe plamy na fioletowym tle. Kiedyś uważałam je za brzydkie, ale chyba do nich dojrzałam emocjonalnie. I jestem gotowa się do nich przyzwyczaić, tak jak do potrzeb mojej głowy.